W środę, 19 marca o 18-tej, w gdyńskim Konsulacie Kultury odbędzie się spotkanie autorskie.
O książce i inspiracji do jej powstania
Co skłoniło Pana do opowiedzenia swojej historii w formie wywiadu-rzeki?
Nie miałem takiego zamiaru. To był pomysł Zbigniewa Canowieckiego, który przekonał do tego „Wydawnictwo Region” z Gdyni, a konkretnie prezesa Jarosława Ellwarta. Razem zaproponowali wykonanie wywiadu dziennikarce, Magdzie Świerczyńskiej-Dolot. Zgodziłem i tak rozpoczęła się dla niej ciężka praca w opanowaniu mojej wiedzy oraz archiwum.
Czy podczas pracy nad książką odkrył Pan coś nowego w sobie albo w ludziach, z którymi Pan współpracował?
Nie tyle odkryłem, co przypomniałem sobie dziesiątki imprez i wydarzeń, w których brałem udział. Przeglądając z Magdą archiwalia odnalazłem historię wielu moich znajomych i przyjaciół, z którymi współpracowałem kilkadziesiąt lat, zarówno w kraju jak i za granicą.
Jakie było największe wyzwanie przy tworzeniu tej książki?
Brak czasu. Magda wykonała tytaniczną pracę, aby nagrywać przez kilka miesięcy, w kilkunastu miejscach, moje wypowiedzi. Dopadała mnie w kawiarniach, hotelach, na dworcu, biurze czy w samochodzie. Na koniec nawet w szpitalu, zaraz po operacji i w trakcie rehabilitacji. Mnóstwo czasu poświęciła na przeglądanie moich archiwów, które jej dowoziłem dosłownie walizkami.
O organizacji koncertów i festiwali
Organizował Pan koncerty i festiwale – co było dla Pana najważniejsze przy planowaniu takich wydarzeń?
Koncepcja, zawodowo przygotowane oferty sponsorskie, partnerstwo medialne, a przede wszystkim budżet i sposób finansowania.
Który koncert lub festiwal uważa Pan za swój największy sukces?
Było ich wiele, ale za najbardziej spektakularne uważam sprywatyzowanie festiwalu w Sopocie i co się z tym wiąże, całą jego organizację. Sukcesem był także Festiwal MMG Muzyki Młodej Generacji (Sopot/Jarocin) oraz kariery wielu artystów i sportowców.


Największa wpadka to…
Nieudana inwestycja w gastronomiczny biznes, czyli uruchomienie ekskluzywnego lokalu „Non Stop” w Sopocie. To było wielkie bum i huczne otwarcie, a potem katastrofa i totalne bankructwo. Kilka lat wyjętych z życia.
Gdzieś słyszałam, że musiał się Pan opędzać od gwiazd płci pięknej…
Byłem w pewnym momencie życia osoba publiczną i bywalcem mediów. Musiałem się opędzać od różnych osobowości, w tym również gwiazd estrady. Miałem na to swoje sposoby. Jedna z pań poskarżyła się w swojej książce, że byłem tym, który oparł się jej wdziękom. To jednak temat na osobną publikację.
Ponoć byliśmy o krok od tego, żeby w Gdańsku zagrał zespół The Rolling Stones?
Byłem w zespole, składającym się z kilku osób i instytucji, które podjęły się zorganizowania koncertu z okazji 10-lecia „Solidarności”. Jedną z proponowanych gwiazd był rzeczywiście The Rolling Stones i kilka innych światowych gwiazd. Zmuszono mnie do wycofania się z tego projektu, a ci którzy podjęli się konkurencyjnego pomysłu, zbankrutowali i w końcu żaden koncert się nie odbył. Razem z Jerzym Gruzą zrobiliśmy jednak podczas festiwalu sopockiego coś specjalnego, dla Lecha Wałęsy.
Słyszałam, że jest Pan ulubieńcem Turków…
To jest wielka moja turecka przygoda trwająca już 35 lat. Mam tam przyjaciół do dzisiaj. Udział tureckich gwiazd estrady na sopockich festiwalach przeszedł do historii. Moje wizyty na tamtejszych imprezach – jako jurora, impresaria czy dziennikarza – doprowadziły do niewiarygodnej promocji Sopotu i wizyty w Polsce nie tylko gwiazd, ale przede wszystkim ludzi biznesu. Oni do dzisiaj funkcjonują i inwestują w Polsce. Parę tygodni temu wróciłem z kolejnej podróży do Istambułu.
Jak na przestrzeni lat zmieniła się organizacja koncertów – co dziś jest łatwiejsze, a co trudniejsze?
Nigdy nie było łatwo. Funkcjonuję zawodowo już ponad 50 lat. Kiedyś organizacją różnych imprez zajmowaliśmy się pod szyldem państwowych instytucji, które wszystko finansowały. Były też tylko jedne i „właściwe” media. Nie było marketingu, zawodów takich jak impresario, promotor czy producent. Dopiero transformacja dokonała rewolucji i wtedy zaczęliśmy zakładać prywatne agencje, instytucje kulturalne, studia nagrań, wytwórnie płytowe; organizowaliśmy koncerty oraz promocję na prywatne ryzyko i za własne pieniądze. Musieliśmy też łamać monopole. Teraz to jest bardziej normalne i przejrzyste w sposobie aranżowania i finansowania. Najważniejsze, że o wszystkim już decydujemy sami i angażujemy właściwych partnerów.
Czy w Polsce brakuje Pana zdaniem pewnych form muzycznych lub festiwalowych?
Jest w tej chwili kilka tysięcy różnorodnych festiwali. Niemal każda miejscowość organizuje jakieś lepsze czy gorsze tego typu widowisko. Wszystkie mają podobne charaktery i schematy organizacyjne. Zawsze musi być jedna wysokobudżetowa gwiazda, z dużym medialnym nazwiskiem i do tego kilku mniej znanych, ale kosztownych wykonawców oraz paru miejscowych muzyków, którzy zazwyczaj występują promocyjnie, bezpłatnie. Jest kilkanaście renomowanych festiwali, powiązanych z poważnymi mediami pod szyldem TVP, TVN-u, POLSAT- u czy obecnie też nowo powstających mediów. Mamy mnóstwo fantastycznych koncertów, z udziałem światowych gwiazd, na największych stadionach i w halach sportowych. Naprawdę jest w czym wybierać. Do wyboru, do koloru, dla każdego coś się znajdzie.
O promocji muzyków i scenie muzycznej
Wypromował Pan wiele gwiazd. Jakie cechy powinien mieć artysta, aby przebić się na rynku muzycznym? Jak w ogóle zacząć karierę – gdyby przed Panem siedział ktoś bliski – co by Pan mu poradził?
To ciężki temat. Telewizyjne programy typu talent show uświadomiły nam jak wielu uzdolnionych artystów przewija się na ekranach telewizji. Większość z nich przepada lub stają się gwiazdami jednego utworu czy programu telewizyjnego. Naprawdę mamy w czym wybierać. Brakuje nam tylko agencji, instytucji kulturalnych, które pomagałyby tym zdolnym artystom w funkcjonowaniu w showbiznesie. Każdy talent wymaga ciężkiej pracy, a przede wszystkim opieki impresaryjnej. Sam talent, wyśmienity głos, uroda nie wystarczają. Trzeba mieć przede wszystkim jakąś osobowość i charyzmę. Artysta musi też sam udowodnić ciężką pracą, że warto na niego postawić i otworzyć mu drzwi do kariery.
Czy dzisiaj, w dobie szalonego rozwoju multimediów, łatwiej zostać gwiazdą? Może wręcz przeciwnie? Jakie zmiany w promocji muzyki zauważył Pan na przestrzeni lat?
To często kwestia szczęścia, czasami wręcz jednego kliknięcia. Są też przypadki, że do końca życia artysta jest tylko talentem i do niczego nie dochodzi. Wygrywa talent show, następuje chwilowa popularność i… brak zainteresowania ze strony producentów, managerów czy mediów. Nie ma na to recepty.
Czy są artyści, których rozwój kariery szczególnie Pana cieszy, bo miał Pan w tym swój udział?
Wiktor Dyduła. Byłem jednym z pierwszych, którzy uwierzyli w jego talent. Usłyszałem go jeszcze w szkole średniej w Przywidzu. Namówiłem mojego przyjaciela, producenta muzycznego, Krisa Górskiego, aby zorganizować dla niego i jego muzyków z grupy „Konsternacja” nagranie pierwszych piosenek w profesjonalnym studiu. Organizowałem jego pierwsze koncerty i występy w TVP. Ciężko pracował na swój obecny sukces. Teraz jest już w rękach profesjonalnej firmy i jestem spokojny o jego dalsza karierę. Słucham codziennie w samochodzie jego piosenek na antenach wielu stacji radiowych.
O ojczymie ginekologu i powiązaniach z Himilsbachem, mamie dentystce, bracie bliźniaku i licznym rodzeństwie, sopockim życiu, sporcie, Operze Leśnej i wielkich gwiazdach w książce, ale także podczas spotkań autorskich…
Grażyna Bojarska-Dreher


Dodaj komentarz