Fot. GBD
Zdarzają się takie wieczory w teatrze, kiedy publiczność śmieje się głośno, ale między tymi salwami śmiechu słychać też ciche westchnienia. Tak właśnie było na premierze „Nerwicy natręctw” w reżyserii Rafała Szumskiego na Nowej Scenie Teatru Muzycznego w Gdyni. Sztuka, choć mówi o lękach, obsesjach i kompulsjach, przynosi widzowi coś w rodzaju… terapii. Z tą różnicą, że zamiast kozetki mamy scenę, a zamiast lekarza – genialny zespół aktorski.
Francuski autor Laurent Baffie stworzył ten tekst dwie dekady temu, zatytułował go „Toc Toc” – co we Francji brzmi jak pukanie do drzwi, ale jest też skrótem od trouble obsessionnel compulsif, czyli zaburzenia obsesyjno-kompulsyjnego. Rafał Szumski w Gdyni puka do tych samych drzwi – i otwiera je z rozmachem.
Akcja dzieje się w poczekalni psychiatrycznej doktora Szterna, do której trafia grupa pacjentów z różnymi natręctwami. To mikroświat neuroz, w którym można się przejrzeć jak w lustrze. Fryderyk z zespołem Tourette’a nieustannie przeklina (nie, nie cenzurują tego), Maria reaguje na każde jego słowo modlitwą i odruchem sprawdzania, czy na pewno wyłączyła żelazko. Barbara dezynfekuje wszystko, co się rusza, Lili powtarza każde zdanie dwa razy (tak, dwa razy), Vincent liczy wszystko, co ma wokół, nawet własne myśli, a Bob desperacko próbuje ustawić świat w idealnej symetrii, choć świat, jak wiemy, nigdy idealny nie jest.
Brzmi jak chaos? I o to chodzi. Szumski prowadzi swoich bohaterów przez ten chaos z chirurgiczną precyzją i humorem, który nie rani, ale rozbraja. Tu nie śmiejemy się z chorych, lecz razem z nimi. Widzowie, przynajmniej ci bardziej samoświadomi, w pewnym momencie zaczynają rozpoznawać własne drobne natręctwa. Kto z nas nie wracał do domu, by sprawdzić, czy zamknął drzwi?

W tym spektaklu śmiech jest jak lek – podawany bez recepty, ale w odpowiedniej dawce, dużej dawce. Każda postać ma swoje pięć minut, a obsada gra z taką lekkością, że chwilami zapomina się, iż to teatr. Mariola Kurnicka jako Maria jest przesympatycznie neurotyczna, Mateusz Deskiewicz (Vincent) czarujący w swoim matematycznym szaleństwie, a reszta zespołu tworzy prawdziwą orkiestrę ludzkich dziwactw, z której Szumski wydobywa harmonię.
Warto wspomnieć o scenografii Wojciecha Stefaniaka – minimalistycznej, niemal sterylnej, co pięknie kontrastuje z emocjonalnym rozgardiaszem postaci. I o świetle Mirosława Bulczaka, które raz delikatnie rozświetla poczekalnię, raz zamienia ją w klaustrofobiczne pole bitwy z samym sobą.
Choć komedia jest przezabawna, ma też w sobie coś głęboko humanistycznego. Pod spodem, między jednym a drugim wybuchem śmiechu, płynie delikatna nuta czułości i zrozumienia. Bo „Nerwica natręctw” nie jest o chorobie, lecz o nas – o potrzebie akceptacji, bliskości i o tym, że wszyscy mamy swoje małe tiki, których nie da się po prostu „wyleczyć”.
Szumski nie moralizuje. On pozwala widzowi się pośmiać – a potem zadaje pytanie: czy śmiejesz się z nich, czy już z siebie?

Gdy wychodziłam z teatru, ktoś z widowni powiedział półgłosem: „Chyba muszę sobie policzyć stopnie po drodze”. Nie wiem, czy to był żart, czy efekt uboczny spektaklu. Ale jeśli teatr ma prowokować, bawić i zostawać w głowie – to ta premiera była pełnym sukcesem.
Rozbawiona Grażyna Bojarska-Dreher. Rozbawiona Grażyna Bojarska-Dreher (to nie pomyłka, do sprawdzenia podczas spektaklu).
